Gdyby Serafina nie uparła
się, żeby iść dziesiąty raz na to samo przedstawienie, nie byłoby żadnej afery.
Zaczęło się od tego, że
nikt nie chciał się z nią wybrać, a przecież panienka z dobrego domu nie
powinna chodzić sama po nocach. Przynajmniej tak twierdzili rodzice, Serafina
osobiście nie widziała żadnego powodu, dla którego nie mogłaby raz wyjść do
teatru bez towarzystwa. Przecież nie szła na drugi koniec miasta, tylko do
amfiteatru w parku, nawet nie pięć kilometrów od domu. Wrócić mogła automobilem
wynajętym do rozwożenia widzów po spektaklu, to żaden problem. Pomijając
kolejki.
Mimo to było jej jednak
trochę przykro, że nawet osoba deklarująca się jako jej najlepsza przyjaciółka
jęknęła „znowu?”, gdy Serafina obwieściła, na co chce iść. Izolda zdecydowanie
przesadziła, przecież Demona w starym grodzie nigdy nie za dużo. A nie wiadomo, kiedy
ponownie to zagrają. Gdy w Operze Królewskiej przedstawiali Księcia z Północnego Dworu, Serafina upierała się, żeby chodzić tam w każdy wolny
dzień, a potem jeszcze kupiła płytę z nagraniem i przez parę miesięcy katowała
patefon ojca oraz uszy domowników. Wtedy jakoś Izolda nie narzekała, być może
dlatego, że odtwórca głównej roli pisał do niej listy miłosne, a i ona nie
ustawała w zachwytach nad jego wspaniałością. Wszystko trwało w najlepsze,
dopóki ojciec Izoldy nie odkrył potajemnej korespondencji i nie wygłosił córce
kazania na temat tego, co wolno czternastoletniej dziewczynce, a czego nie,
oraz o szkodliwości zadawania się ze śpiewakami operowymi. W ogóle ze
wszystkimi ludźmi, których nie stać było na buty za przynajmniej pięćset lirów.
Serafina nigdy nie miała
takich problemów. Jej nikt nie przysyłał listów miłosnych.
Koniec końców postanowiła
wykorzystać fakt, że matka i ojciec wychodzą na przyjęcie do lorda Jasnowatego,
na które ona nie została zaproszona, bo poprzednim razem wylała córce
gospodarza sok porzeczkowy na nowy, biały gorset. Specjalnie. W każdym razie
rodzice na pewno nie zamierzali wrócić przed północą, a podstarzała gosposia
nigdy nie zwracała uwagi na Serafinę, kiedy państwa nie było w domu.
Dziewczyna poszła więc na
przedstawienie sama.
Początkowo czuła się
trochę nieswojo, samotna wśród grupek i par, jednak, kiedy zajęła miejsce na
widowni, doceniła to, jak miło jest skupić się na fabule przedstawienia, bez
ciągłych szeptów i chichotów Izoldy.
Nawet nie zauważyła, jak
zleciał cały spektakl. Swoim zwyczajem zatopiła się w marzeniach o tym, że sama
jest na scenie i gra, a nie tylko biernie obserwuje.
Wróciła do rzeczywistości
dopiero wtedy, kiedy ktoś ją przydeptał. Wytworna panna przystanęła, żeby
przeprosić, ale kiedy zobaczyła, o czyj but zahaczyła, uśmiech zniknął z jej
twarzy i poszła dalej.
Serafinie zrobiło się
przykro, ale tylko na chwilę: Natalia Brusznica nigdy nie była uosobieniem
dobrych manier. Poza tym właśnie zauważyła swoją najlepszą przyjaciółkę
wstającą z krzesła zaledwie trzy rzędy niżej: jak to się stało, że zauważyła ją
dopiero po zakończeniu spektaklu?
— Izolda! — wołała,
przepychając się przez tłumek. — Izolda!
Izolda rozejrzała się
dookoła, ale nie zauważyła Serafiny. Ta dogoniła ją dopiero przy półkolistym
przejściu w żywopłocie okalającym amfiteatr.
— Serafina! — wykrzyknęła
Izolda, kiedy drobne ręce przyjaciółki objęły ją w ramionach. Pocałowały się w
policzek na przywitanie, ale Serafina miała wrażenie, że Izolda jest nieco
zmieszana i pełna rezerwy.
— Mówiłaś, że nie możesz
przyjść — powiedziała, starając się, aby w jej głosie nie było słychać wyrzutu.
Jeszcze tego poranka spotkała ją po drodze do sklepu pani Penelopy i upewniła
się, iż na wieczorny spektakl w Letnim Teatrze będzie musiała udać się sama.
— Bo miało mnie nie być —
zaczęła Izolda, a Serafina miała wrażenie, że w jej głosie słyszy smutek. — Ale
potem zmieniłam plany i… Chciałabym przedstawić ci mojego narzeczonego,
Hadriana Ruszczyka.
Serafina dopiero wtedy
zauważyła młodego, dostojnego człowieka obok przyjaciółki — zbyt zaaferowana
była niespodziewanym spotkaniem, a i on nie zwracał na siebie uwagi, stojąc
nieruchomo z kamienną miną.
— Hadrianie, to Serafina
Malwa, moja znajoma ze szkółki zielarskiej — przedstawiła ją Izolda, posyłając
uśmiech narzeczonemu.
— Znajoma — wykrztusiła
Serafina. Izolda uśmiechała się szeroko i uroczo, ale rzuciła przyjaciółce
błagalne spojrzenie. — Tak. Znajoma ze szkółki zielarskiej.
Ten uścisk w gardle i
uczucie, jakby ktoś położył jej coś ciężkiego na sercu, nie były niczym
przyjemnym.
— Miło mi pana poznać,
panie Ruszczyk — powiedziała po chwili, chcąc przerwać krępującą ciszę.
Ruszczyk mruknął coś pod
nosem, lekko uścisnął wyciągniętą dłoń Serafiny i zwrócił się do narzeczonej:
— Izoldo, twój ojciec
czeka.
Serafina nie słyszała już
głosu Izoldy, zapewniającej, że zadzwoni, jak tylko wróci do domu, ani nie widziała
już ręki, która machała na pożegnanie.
Park powoli wyludniał się,
automobile odjeżdżały, a Serafina zastanawiała się, czy kiedykolwiek mogła
przypuszczać, że Izolda spłyci wieloletnią przyjaźń do znajomości ze szkółki
zielarskiej. Nawet nie przyszło jej do głowy gniewać się, że nic wiedziała o
zaręczynach — ba, nie miała nawet pojęcia o tym, że przyjaciółka ma jakiegoś
adoratora. A już szczególnie takiego pięknisia, jak postanowiła myśleć o panu Ruszczyku.
Ciekawe,
czy dostanę zaproszenie na ślub. Izolda Ruszczyk. Brzmi beznadziejnie.
Zapiekły ją oczy na
wspomnienie dziecięcych marzeń, jakie snuły razem z Izoldą o swoich przyszłych
mężach oraz ślubie i postanowiła z całego serca nienawidzić Ruszczyka. Chciała
też obrazić się na nią, ale wątpiła, żeby jej to wyszło.
Serafina westchnęła głęboko
i przeszła przez żywopłot z nadzieją, że znajdzie się jeszcze jakiś automobil,
który zawiezie ją do domu. Po amfiteatrze kręcili się już tylko ostatni
maruderzy, ale dziewczyna wiedziała, iż zaraz pojawią się tam strażnicy, aby
sprawdzić, czy przypadkiem nikt niepowołany nie zostanie na następny spektakl.
Jak przypuszczała, na
ulicy nie stało ani pół automobilu, a przy postojach było mnóstwo ludzi
gotowych wepchać się do pierwszego pojazdu, na jaki trafią. Serafina oceniła,
że ma dwie możliwości: poczekać, aż na postoju rozluźni się, albo przejść na
następny, bliżej rynku, a po drodze spróbować złapać jakiś mobil, z którego
ktoś już wysiadł.
W innych okolicznościach
posłuchałaby głosu rozsądku i poczekała przy parku, gdzie są strażnicy, ale
wtedy wystarczyło, że pomyślała, ile razy razem z Izoldą czekały w tym miejscu
na podwózkę, a nogi same poniosły ją w kierunku bocznych uliczek. Przecież tata
zawsze powtarza, że w Kwitnącym Mieście życie zaczyna się dopiero po
dwudziestej drugiej, próbowała uspokoić sama siebie. Nikt nie będzie jej
zaczepiał na ulicy pełnej ludzi. Zresztą, zaczepia się takie dziewczyny, jak Izolda
czy Natalia, nie takie, jak Serafina.
Uczepiła się tej myśli jak
koła ratunkowego i tylko mocniej ścisnęła torebkę, bo, w przeciwieństwie do
właścicielki, jej zawartość mogłaby kogoś zainteresować.
Drugi postój również był
zatłoczony. Mamrocząc pod nosem, Serafina przystanęła na uboczu, zastanawiając
się, co dalej.
Była pewna, że rodzice
jeszcze nie wrócili — tata nigdy nie dawał się wyciągnąć z przyjęcia wcześniej
niż wtedy, gdy nawet gospodarz uznał, że ma już dość. Jednak mimo wszystko
poczuła ukłucie paniki, wraz z którą zniknęło całe podekscytowanie samotną
wyprawą na przedstawienie. A co, jeśli zdarzyło się coś, przez co musieli
wrócić wcześniej?
Zerknęła na zegarek.
Wskazówki pokazywały dziesięć minut po dwudziestej drugiej — za chwilę miał
przyjechać następny automobil. A może pojechałaby omnibusem? Tylko raz w życiu
jechała wieczornym omnibusem, wprawdzie razem z Izoldą, ale i tak bardzo bała
się pijanego obdartusa, który je wtedy zaczepiał. Nie, omnibus to nie jest
dobry pomysł.
Kątem oka zobaczyła Natalię
i grupkę jej koleżanek, które głośno śmiały się z czegoś, co opowiadał młody
człowiek – zapewne nowy adorator Natalii. Serafina poczuła ukłucie zazdrości,
które zmieniło się w złość, kiedy Natalia przypadkiem zwróciła głowę w jej
stronę i powiedziała coś na ucho do przyjaciółki, patrząc prosto na nią.
Serafina od razu się
odwróciła i poszła przed siebie, nie chcąc przebywać w pobliżu tych ludzi.
Jęknęła w duchu, że chciałaby być już w domu, a nijak nie będzie szybciej niż
piechotą.
Szła ulicą pełną ludzi i
zastanawiała się, czy jest na niej ktoś równie samotny, jak ona. Gdyby nie to
przykre spotkanie z Izoldą, nie miałaby ponurej miny skazańca, ale bujałaby w
obłokach, rozpamiętując cudowną sztukę, którą znała na pamięć, ale wciąż
potrafiła się nią zachwycać.
Czemu
wszystko musiało się tak zepsuć?
Środek ulicy zapełniony
był ludźmi śpiewającymi i skaczącymi w rytm muzyki z fletu ulicznego grajka,
który grał coraz żwawiej, zachęcony tym, że jego pudełeczko na pieniądze stale
zapełniało się błyszczącymi monetami. Serafina nie miała ochoty patrzeć na tę
manifestację radości, więc skręciła w bok.
Uliczka na pierwszy rzut
oka była pusta, ale po chwili dziewczyna dostrzegła leżącą na ziemi skuloną
staruszkę. Wyglądała na śpiącą, ale gdyby nawet tak nie było, uznała, że ze
strony starszej pani nic nie powinno jej grozić.
Poszła więc tamtędy, w
oddali widząc światła głównych dróg i słysząc ludzkie głosy, które dodawały jej
pewności siebie. Oby tylko jak najszybciej pokonać ten skrót. Dodatkową zachętą
do przyśpieszenia kroku był odór dawno niemytego ciała, którego źródłem bez
wątpienia była starsza kobieta.
Staruszka pochrapywała
głośno, leżąc na gołym bruku, z twarzą wtuloną w szmatę. Na ten widok Serafinę
zapiekły oczy — jak mogła być tak podłą, małostkową istotą, że przejmowała się
Izoldą, kiedy ludzie musieli spać na ulicy? Pochlipując cicho, poczuła się
gorzej, bo nie wiedziała, ile jest w tym płaczu żalu nad losem staruszki, a ile
emocji wywołanych spotkaniem z Izoldą, a tłumionych do tej pory.
— Panienko…
Serafina odwróciła się,
przecierając ręką oczy. Starsza pani obudziła się i podniosła, wyciągając rękę
do dziewczyny. Ta zawahała się, nie wiedząc, czy ma pomóc jej wstać, ale
staruszka usiadła o własnych siłach. Spod kilku chustek, którymi obwiązała
głowę, wyzierała tak poorana zmarszczkami twarz, że Serafina ledwo dostrzegła
małe, przekrwione oczy.
— Panienka ma trochę
jedzenia…
Serafina wstrzymała oddech
i podeszła bliżej, żeby powiedzieć, że nie ma jedzenia, ale może zostawić jej
trochę pieniędzy, niedużo, bo niewiele przy sobie ma, ale…
— Jakie to ładne —
powiedziała nagle staruszka, pokazując palcem na coś, czego Serafina nie mogła
przez chwilę zidentyfikować.
— A, to. — Oprawiony
srebrem plaster niebieskiego agatu, który Serafina nosiła na szyi. — Ale tego nie mogę pani dać, bo to... to
prezent — dodała, znowu zbierając się na płacz. — Od przyjaciółki.
— Ale to takie ładne —
powtórzyła staruszka, wykrzywiając prawie bezzębną szczękę w upiornym uśmiechu.
Serafina cofnęła się.
Chwilę nerwowo grzebała w torebce, po czym wyciągnęła pięć srebrnych lirów i
podsunęła kobiecie.
— Proszę, ma pani na
jedzenie — powiedziała, ale staruszka ciągle chciwym wzrokiem wpatrywała się w
naszyjnik.
— To takie ładne. —
Pomarszczona ręka wyciągnęła się jeszcze bardziej w stronę Serafiny, a
staruszka wstała zadziwiająco sprawnym ruchem.
Dziewczyna schowała naszyjnik
pod koszulą. Czuła się przerażona starszą panią i zaczynała żałować, że poszła
tą drogą.
— Niech pani weźmie
pieniądze i coś sobie kupi — powiedziała głośno, nie chcąc okazać, że jest
zdenerwowana, ale staruszka uśmiechnęła się jeszcze szerzej i odwróciła dłoń,
jakby chciała wziąć monety od Serafiny.
Liry brzęknęły o ziemię,
kiedy okazało się, że zamiast paznokci staruszka ma… szpony.
Serafina cofnęła się kilka
kroków, a potem zaczęła odchodzić, coraz szybciej, jedynie oglądając się przez
ramię na starszą panią, która nie zainteresowała się pieniędzmi, ale za to
poszła za nią.
— Ja nie mogę dać pani
więcej, nie mam! — krzyknęła nerwowo, prawie biegnąc, ale chwilę później
wrzasnęła znowu, bo starsza kobieta ruszyła za nią i wcale nie przypominała już
niedołęgi.
Serafina biegła, ile sił w
nogach, dysząc ciężko. Później błogosławiła najnowszą modę, która zachęcała
młode dziewczyny do noszenia spódnic co najwyżej do kolan, bo w długich
sukniach na masywnych stelażach jeszcze zdążą się nachodzić. Dźwigając
krynolinę, miałaby dużo mniejsze szanse przegonić staruszkę.
Sapanie ścigającej ją
kobiety robiło się coraz cichsze, ale Serafina biegła przed siebie, nawet nie
patrząc, gdzie. W pewnym momencie przystanęła, dysząc i obejrzała się. Staruchy
nie było widać na ulicy, ale słyszała ją z oddali.
Rozejrzała się dookoła i
skręciła w boczną uliczkę. Chciała jak najszybciej znaleźć drogę do centrum
miasta, gdzie wśród ludzi poczuje się bezpieczna. Niestety, wokół panowała
głucha cisza, a w ani jednym oknie w odrapanych kamienicach nie paliło się
światło.
Dopiero wtedy Serafina
zaczęła przeklinać się za głupie pomysły i skrajną nieodpowiedzialność. Gdyby
tylko nie to głupie przedstawienie, to siedziałaby teraz z książką przy
kominku, albo rozmawiała z Izoldą przez… Nie, raczej nie rozmawiałaby z Izoldą,
ona teraz była z narzeczonym.
— Ale to takie ładne!
Krzyk staruchy rozległ się
stanowczo za blisko: Serafina ponownie rzuciła się do biegu, nie bacząc na to,
że nogi się plączą, a w boku kłuje. Byle dalej, byle zostawić za sobą pościg.
Skręciła za róg ulicy i
wpadła na kogoś, a delikatne ręce powstrzymały ją przed upadkiem.
— Dziecko, co ty robisz?
Melodyjny głos kobiety
dziwnie uspokoił Serafinę. Piękna dama o błyszczących złotych włosach
uśmiechała się przyjaźnie.
Serafina dała sobie chwilę
na złapanie oddechu.
— Goni mnie staruszka… —
urwała, wiedząc, jak śmiesznie to zabrzmiało, ale ku jej uldze dama nie
spojrzała na nią jak na wariatkę, wręcz przeciwnie: jej twarz spoważniała. — Ma
szpony i chyba chce dostać mój naszyjnik… Ja przepraszam, że na panią wpadłam.
— Uciekaj — powiedziała
dama, odepchnęła Serafinę i wskazała ręką na boczną ulicę. — Tam! Już cię nie
ma.
Sama szybkim krokiem odeszła
w kierunku, z którego przybiegła Serafina, po drodze wsuwając ręce w fałdy
materiału złotej, rozłożystej sukni.
Serafinie nie trzeba było
dwa razy powtarzać: rzuciła się we wskazanym kierunku. Na końcu ulicy zobaczyła
coś, co dało jej nadzieję: światło zapalone w dużym, zaparkowanym automobilu.
Spod niezasuniętej do końca żaluzji w oknie widziała głowę człowieka
rozmawiającego z kimś i palącego fajkę.
Gdzieś za nią rozległ się
głuchy łomot i przerażający wrzask staruchy. Serafina, wystraszona nie na żarty,
z głośnym krzykiem dopadła drzwiczek mobilu i wskoczyła do środka.
Przestała wrzeszczeć,
kiedy zorientowała się, że w żelaznym uścisku trzymają ją czyjeś ręce.
Otworzyła oczy. Wnętrze
mobilu było eleganckie, pachniało nowością i dymem tytoniowym. Niewiarygodnie
wielki mężczyzna mocno trzymał ją za ramiona, a drugi, podobnej postury,
siedział na kanapie — haftowanej w tandetne, bladoróżowe kwiatki — i przyglądał
się jej bez zainteresowania. Sądząc po ubiorze, trzeci obecny najpewniej był
jakimś lordem i jedynie on wydawał się zaskoczony nagłym wtargnięciem Serafiny.
Fajka w zębach lorda
zaczęła się ruszać, kiedy zauważył, że dziewczyna przestała się miotać i
krzyczeć.
— No proszę, proszę —
wycedził, a jego szeroki uśmiech bardzo nie spodobał się Serafinie. — Brutus,
postaw naszego gościa, nie ma potrzeby, aby panią tak… szarpać.
Osiłek puścił Serafinę,
która z trudem złapała równowagę. Odruchowo cofnęła się, żeby mieć bliżej do
drzwi, ale Brutus blokował wyjście.
— Ja… przepraszam panów
bardzo za najście — wydukała, czerwieniąc się. Mocno ścisnęła ramię torebki, a
drugą ręką poprawiła przekrzywioną spódnicę. — Ale ktoś zaczął mnie gonić, a
potem wpadłam na taką piękną panią w złocie, ona powiedziała, że mam uciekać i
pomyślałam, że skoro tutaj pali się światło… — ciągnęła dalej, czując, że robi
się jej gorąco. — Chciałabym już pójść, jeśli można.
— A pamięta pani, co
zrobiła ta piękna pani w złocie? — spytał lord, pochylając się ku niej.
Dziewczyna wzięła kilka
oddechów. Nie podobało jej się, że na kolanach drugiego osiłka leży broń.
— Ja uciekłam, a potem
usłyszałam krzyk… Ale to na pewno nie krzyczała ta pani w złocie! — dodała
szybko, widząc, że szeroki uśmiech lorda zniknął.
— Oczywiście, że to nie
ona — rzekł lord i wstał. Był niemal o głowę niższy od Serafiny, ale i tak się
go bała. — Słyszy pan, panie Czarny? Mówiłem, że Laura potrafi sama sobie
poradzić.
Z kąta mobilu dobiegło
ciche potwierdzenie, a Serafina spostrzegła, że jest tam ktoś jeszcze ktoś
czwarty — młody człowiek, niemiłosiernie upaprany sadzą, wciśnięty między
ścianę a drugiego ochroniarza lorda. Skojarzył się Serafinie ze szczurem
zapędzonym przez kota w kozi róg.
— Pani wybaczy mój brak
manier — powiedział lord, podchodząc do Serafiny. Wyciągnął do niej rękę, a ona
szybko splotła dłonie za plecami, ale potem jej wzrok padł na człowieka w kącie
i na rewolwer pilnującego go strażnika.
Wielka
Bogini, w co ja się wpakowałam?
— Edward Szerokolistny —
przedstawił się lord, muskając ustami jej dłoń. Serafina poczuła się, jakby
całowała ją paskudna ropucha. — Pan Czarnego Lasu.
Tata kiedyś opowiadał coś
o Czarnym Lesie i jego władcy, ale dziewczyna nie potrafiła sobie przypomnieć,
co dokładnie.
— Serafina Malwa —
powiedziała, nieco zbyt gwałtownie zabierając rękę i powstrzymując się od wytarcia
jej w spódnicę.
— Malwa! — powtórzył
Szerokolistny i klasnął w dłonie. — Z tych Malw? Proszę przekazać wyrazy
szacunku szanownemu ojcu, zawsze słyszałem o nim same dobre rzeczy. — Serafina
skinęła głową, a bardzo zadowolony lord zwrócił się do chłopaka w kącie: —
Widzi pan, panie Czarny, jaką zacną pomocnicę panu znalazłem?
Serafinę zamurowało, a
Czarny chciał zaprotestować, ale zrezygnował, gdy pilnujący go osiłek
przewrócił w dłoni rewolwer. Ograniczył się więc do obrzucenia dziewczyny
wściekłym spojrzeniem.
— Ale jaką pomocnicę? —
spytała Serafina, a Czarny zakrył twarz dłonią.
— Och, to nic wielkiego,
niech się pani nie martwi! — krzyknął rozentuzjazmowany Szerokolistny.
Wpatrywał się w nią z wyrazem zachwytu na szerokiej twarzy. — Pan Czarny, mój
długoletni przyjaciel, łaskawie zgodził się spełnić moją małą… prośbę, a
zobaczywszy panią uznałem, że przydałaby mu się pomoc.
Serafina nie widziała ani
powodu, żeby pomagać Czarnemu — który teraz wyglądał, jakby ktoś zdzielił go w
twarz — ani sposobu, żeby powiedzieć o tym lordowi Czarnego Lasu. Nie wyglądał
na człowieka, który znosi jakikolwiek sprzeciw, więc pozostawało jej
załatwienie sprawy z Czarnym.
Chciała już powiedzieć, że
będzie zaszczycona, spełniając prośbę pana Szerokolistnego, ale wtedy drzwiczki
za nią zostały otwarte i Brutus rzucił się, aby pomóc pani w złocie wejść do
mobilu.
— Genofef? — spytał
Szerokolistny, nie patrząc na nią, a na Czarnego, który spurpurowiał na twarzy.
— Tak. — Pani Laura
wyciągnęła rękę do lorda. Trzymała mały, przeźroczysty, surowy kamień,
delikatnie żarzący się na czerwono. — Miał to. Zepsuty, ale kolorowy.
Serafina nie wiedziała,
czym jest genofef i co ma wspólnego z goniącą ją staruszką, ale nie chciała
pytać.
Szerokolistny wziął kamień
świetlny, nawet nie zaszczycając go spojrzeniem. Schował znalezisko do kieszeni
kamizeli i znowu odwrócił się do Serafiny.
— Panno Malwa, miała pani
szczęście — powiedział, kiedy Laura usiadła. Serafinie rzuciło się w oczy, że
uśmiechnęła się do Czarnego. — Laura jest specjalistką od łapania genofefów.
Tutaj — wręczył dziewczynie niedużą, zdobioną kopertę — jest spis rzeczy, które
pan Czarny obiecał dla mnie zdobyć. To nic wielkiego, ale z racji mojej…
pozycji, nie mogę sam się tym zająć — uśmiechnął się, pokazując wszystkie zęby.
Usiadł obok pani Laury, obejmując ją ramieniem. — A tak na przyszłość, panno
Serafino: niech pani nie chodzi sama po nocy. Jestem pewny, że pan Czarny
bardzo chętnie odprowadzi panią do domu. Dobranoc.
Brutus pomógł wyjść
zdumionej Serafinie, a chwilę później, razem z kolegą, wyrzucili Czarnego.
Automobil odjechał.
***
Miało być jutro, ale jest dziś.
Proszę państwa, niedawno - po raz pierwszy w mojej pseudoliterackiej karierze - dorobiłam się bety. Teraz fakt, że opko nie kłuje po oczach zawdzięczam Deneve, za co jeszcze raz dziękuję ;)
Dziękuję też za miłe słowa pod pierwszym rozdziałem - teraz tylko muszę uważać, żeby poziom tekstu nie staczał się po równi pochyłej, jak to zwykle ze mną bywa.
Na Wasze blogi zajrzę w ten weekend, ale potem znikam z blogosfery do początku lutego. Trzeba wreszcie zawalczyć o to, żeby nie wywalili mnie ze studiów.
***
Miało być jutro, ale jest dziś.
Proszę państwa, niedawno - po raz pierwszy w mojej pseudoliterackiej karierze - dorobiłam się bety. Teraz fakt, że opko nie kłuje po oczach zawdzięczam Deneve, za co jeszcze raz dziękuję ;)
Dziękuję też za miłe słowa pod pierwszym rozdziałem - teraz tylko muszę uważać, żeby poziom tekstu nie staczał się po równi pochyłej, jak to zwykle ze mną bywa.
Na Wasze blogi zajrzę w ten weekend, ale potem znikam z blogosfery do początku lutego. Trzeba wreszcie zawalczyć o to, żeby nie wywalili mnie ze studiów.